Irena
Wawrowska urodziła się 28 stycznia 1929 roku, w Strzelnie. Do
Kruszwicy wprowadziła się w 1950 roku. Kiedy do Polski weszli
Niemcy w 1939 roku była jeszcze dzieckiem, miała zaledwie 10 lat.
Dla niej był to koniec dzieciństwa i początek walki o przetrwanie w trudnych wojennych czasach. Jej ojciec był pocztowcem walczył w
Gdańsku, w obronie poczty. Pani Irena została w domu, w Strzelnie z
matką i siedmiorgiem rodzeństwa (miała cztery siostry i trzech
braci, jak mówi – byłam czwarta z rzędu). Najstarsza
siostra pracowała u niemieckiego burmistrza, najstarszy brat
pracował u niemieckich gospodarzy.
Kiedy
ukończyła 13 lat wspomina, że musiała salutować jej niemieckim
rówieśnikom, w innym wypadku jak wspomina – dostawałam po
twarzy. W 1944 roku Niemcy wywieźli nocą Irenę do
Inowrocławia, gdzie trafiła do biura pracy. Po spędzonej nocy w
Inowrocławiu, koleją jechała przez dwa następne dni aż do
Berlina, a potem zabrano ją i zamknięto w obozie w Altenburg
(Altenburg Thurin Hasag Lagern, Frauenlager – obóz pracy dla
kobiet w Turynie, w mieście Altenburg. Była również część
Mannerlager – przeznaczona dla mężczyzn). Gigantyczny Hasag –
był wielki jak Inowrocław i Kruszwica razem wzięte – mówiła
pani Irena, funkcjonował od 1 września do 12 kwietnia 1945 roku,
kiedy wyzwolili go amerykanie. W obozie Niemcy zamykali więźniów
różnych narodowości, jego główną funkcją była produkcja
amunicji. Hasag był fabryką amunicji i broni. W fabryce lakierowano
naboje, produkowano proch, nabijano numery naboi na maszynie i datę,
nabijano również karabinówkę. Pani Irena przeszła całą drogę
produkcyjną w obozie, za karę (zjedzenie jabłka przy strażniku)
została skazana na trzy dni wyrabiania prochu w podziemiach
obozowych. Po wyjściu była wycieńczona, cała rudo-czarna od
prochu i pyłu.
Pierwszy
dzień w obozie utkwił jej w pamięci, gdyż był najgorszym dniem w
jej życiu. Kobiety musiały rozebrać się do naga, zaczęto
odszawianie, wszystkiemu przyglądały się dzieci – więźniowie
rosyjscy stojący za ladami (odbierali rzeczy) i gestapowcy, wraz z
uzbrojonymi strażnikami obozowymi, którym towarzyszyły psy.
Strażników było około trzydziestu. Potem zabrano
nas pod prysznic, oblewano raz zimną, a raz gorącą wodą. Spaliśmy
w magazynach, w całkowitej ciemności, na piętrowych łóżkach, na
sianie. Spałyśmy tylko pod kocem i miałyśmy poduszkę wypchaną
sianem. W baraku spało około stu osób, w moim oczywiście głównie
Polacy, każda narodowość miała swój barak. Oprócz Polaków w
obozie byli Węgrzy, Rosjanie, Czesi i inni. Głodzono nas i kazano
ciężko pracować. Z początku dostawaliśmy 1 kg chleba i
kawałeczek masła, a do tego marmoladę z brukwi na cały tydzień.
W fabryce wyrabiałyśmy wszystko, od amunicji i karabinów, aż po
armaty. Pamiętam, że w święta dzieliliśmy się uzbieranym
wcześniej chlebkiem, a na obiad były pokrzywy z ziemniakami. Obóz
był często bombardowany, musieliśmy się ukrywać w
bunkrach, kto miał szczęście. Pewnego dnia zbombardowano
kuchnie, od tej pory żyliśmy tylko na wodzie. Często
chorowaliśmy, szczególnie dokuczliwe były biegunki i gorączka.
Sama również leżałam w pozorowanym szpitaliku obozowym,
przetrwałam dzięki dobroci ludzi – od których otrzymałam
kawałek chleba i sok z jabłek, który okazał się doskonałym
lekarstwem. Wyzwoliło nas wojsko amerykańskie. Otworzyli magazyny,
które pełne były żywności i amunicji, nam jednak nie wolno było
jeść, piliśmy tylko mleko. Armia amerykańska traktowała nas
bardzo troskliwie. Potem weszli Rosjanie. Czerwona Armia budziła w
nas strach, my młode panienki ukrywałyśmy się przed żołnierzami.
Trochę inni byli oficerowie, którzy próbowali utrzymać dyscyplinę
i strzelali do swoich nieposłusznych podwładnych. Pamiętam, że
oswobodzono nas około 9 kwietnia. Do domu wróciłam 15 sierpnia
1945 roku. Od amerykanów dostałam papierosy, nie paliłam ale były
towarem, dzięki któremu dojechałam do domu. Jechaliśmy dwa
tygodnie w wagonach bydlęcych. Gdy dojechaliśmy do Opola byliśmy
gorąco witani, dostaliśmy obiad. Potem, dalej jechaliśmy do
Poznania, tam otrzymaliśmy chleb i dopiero się
porządnie najedliśmy. Dalej z Poznania dojechałam do Strzelna, do
domu. Wojnę przeżyliśmy wszyscy, i wszyscy płakaliśmy. Tata,
zastępca naczelnika poczty, kiedy wrócił po wyzwolenia nie poznał
mnie. Całą wojnę nie mieliśmy od niego wiadomości, nie
wiedzieliśmy, czy żyje. Miałam wtedy 16 lat. Pamiętam, że matka
wypatrywała mnie już wcześniej, bo część rodaków wróciła
wcześniej. Przy życiu w obozie utrzymywała mnie wiara. W czasie
bombardowań zrobiłam sobie ołtarzyk, miałam różaniec i modliłam
się do Boga. Pewnego razu wszystko koło mnie było zniszczone, mnie
nic się nie stało, ołtarzyk też nie został ruszony. Ciekawostką
jest, że komendant fabryki otrzymał rozkaz wysadzenia w powietrze
obóz przed wejściem wojsk amerykańskich, ale rozkazu nie wykonał.
Irena Wawrowska skończyła 87
lat. Przed wojną jej rodzina mieszkała w Strzelnie, przy ulicy
Cestriewskiej 5. Po wojnie uczyła się szycia, pracowała jako
krawcowa. Należała do Stowarzyszenia Młode Polki w Strzelnie,
zlikwidowanym w 1946 roku. Związana jest z Kołem Kombatantów w
Kruszwicy (jest skarbnikiem), do którego należał również jej mąż
Stefan Wawrowski, żołnierz, pracownik cukrowni. Za mąż wyszła w
1950 roku, 26 grudnia. Śpiewa również w Zespole Folklorystycznym w
Kruszwicy.
Opracowanie Bartłomiej Grabowski, na podstawie wywiadu z panią Ireną Wawrowską sekretarzem Koła Kombatantów w Kruszwicy, 1.02.2016. 1)Fot. Bartłomiej Grabowski, 2)Fot. http://www.holocaustresearchproject.org/nazioccupation/hasag.html
Wczoraj dowiedziałem się, że moja babcia od strony ojca, która zmarła 3 lata temu, była w tym obozie. Znalazłem jej legitymację Stowarzyszenia Osób Poszkodowanych przez III Rzeszę - w rubryce "Rodzaj represji" jest wpisane: PN-Altenburg i okres przebywania.
OdpowiedzUsuńMoże opowie Pan nam swoją historię jak dowie się więcej o pobycie babci w obozie?
Usuń