Mój ojciec Jan Stachowiak był z zawodu piekarzem, urodził się w
Kruszwicy Wsi, miał siedmioro rodzeństwa. Jego ojciec Walenty
(1869-1951) był furmanem w ówczesnym Urzędzie Miasta Kruszwica.
Ojciec jego matki Katarzyny (1874-1959), Józef Kostrzewa/Kostrzak
(1829-1917), jako młody chłopak wraz z dwoma kuzynami brał udział
w powstaniu styczniowym. Po upadku powstania rodzice Józefa w obawie
przed represjami sprzedali swój majątek/gospodarstwo w Kobylnicy (w
zaborze rosyjskim). Zmienili nazwisko z Kostrzewa na Kostrzak i
przenieśli się do pobliskiej wsi Marianowo w zaborze pruskim (od
1925 r. przemianowane na Łabędzin przez właściciela hrabiego T.
Grabskiego). Tam kupili ponad 10 hektarowe gospodarstwo w ramach
ówczesnej reformy rolnej w zaborze pruskim.
Mój Ojciec uzyskał w 1925 r. stopień czeladnika w Kruszwicy, u
mistrza piekarskiego St. Żuchwaskiego. Ten przyjął go na ucznia
01.04.1923 r. bez opłaty, na którą rodziców mojego ojca nie było
stać. Jako czeladnik (od 1925 r.) otworzył swoją pierwszą
piekarnię we wsi Witowice. Zamieszkał w domu kołodzieja Władysława
Żurawskiego (1880-1970) i Weroniki (1890-1975) z domu Kostrzak –
bratanicy swojej matki Katarzyny. W nocy sam piekł pieczywo w
wydzierżawionej we wsi piekarni (jako czeladnik nie mógł
zatrudniać uczniów), a od rana, również sam, konnym zaprzęgiem
rozwoził i sprzedawał je po okolicznych wsiach. Wtedy poznał swoją
przyszłą żonę Leokadię, najstarszą córkę Żurawskich
(1911-1994). Rodzice pobrali się, ze względu na pokrewieństwo za
zgodą biskupa, w 1936 r.
Za pożyczone pieniądze, między innymi od Żyda Idźkowskiego,
ojciec wynajął (od 1 października 1935 roku od Spółdzielni
Spożywców „Piast”) i prowadził piekarnię przy ul. Poznańskiej
nr. 2. Idzikowskiemu pasowało, żeby obok jego sklepu mięsnego był
sklep z pieczywem, bo wracający do wsi chłopi lubili kupować
„miastową” kiełbasę i chleb. Kiedy przed wojną tzw.
‘aktywiści” rozwieszali plakaty wyszydzające Żydów rodzice
nie zgodzili się na wywieszanie ich w oknie wystawowym piekarni.
Wtedy przed sklepem ojca ustawiały się pikiety zniechęcające
klientów od zakupu pieczywa.
Starsi Kruszwiczanie wspominali, słyszałem to osobiście, że
lubili u Stachowiaka kupować, bo: „miał dobre pieczywo”, „był
wesoły” oraz, „był dobry dla ludzi”. I chyba rzeczywiście
tak było, bo do czasu rozpoczęcia wojny rodzice spłacili długi i
uskładali około połowę pieniędzy na zakup domu, w którym
prowadzili piekarnie, pomimo, że w tak zwanym „zeszycie”, było
wiele niezapłaconych długów. Ojciec zrobił mistrza piekarskiego w
1939 r. Dyplom otrzymał w Izbie Rzemieślniczej w Toruniu 26
kwietnia 1939 r.
Podczas mobilizacji w 1939 roku ojciec w stopniu plutonowego został
przydzielony do obrony Lwowa. Jednostka mojego ojca nie brała
udziału w żadnej bitwie i po 17 września została rozwiązana
rozkazem dowódcy armii. Ojciec wracał z kolegami w mundurze (z
oderwanymi dystynkcjami), pieszo, podobno z lornetką na szyi. Nie
uszło to uwadze rosyjskiego patrolu, który wyłapywał polskich
oficerów. Kazali ojcu pokazać ręce, – jako piekarz miał ręce
spracowane, a więc nie był oficerem. Zabrali lornetkę, ale ojca na
szczęście puścili wolno. Doszedł do Krakowa gdzie uwięzili go
Niemcy i wywieźli do pracy w Wirtembergii na gospodarstwie Wrangla –
generała z I wojny światowej. Po zajęciu Kruszwicy przez Niemców
piekarnia ojca została przez okupanta zamknięta.
Dzięki
pismom mojej matki, że rzekomo w Kruszwicy brakuje piekarza,
poświadczanym przez miejscowych Niemców pracujących wtedy w
Urzędzie Miejskim, którzy ojca szanowali, ojciec wrócił z Niemiec
do domu. Niestety, jako piekarz pracy nie dostał. Jako bezrobotny
został przydzielony do tzw. „zakładników”, spośród których
Niemcy zabijali po kilku/kilkudziesięciu w odwecie za zabójstwo
każdego Niemca w Kruszwicy lub w okolicy. Kiedy więc Arbaitzant w
Kruszwicy ogłosił nabór do pracy na kolei, ojciec się zgłosił z
nadzieją, że będzie pracował blisko domu. Niestety został
wywieziony na Bauzug, pod Smoleńsk, do poszerzania torów.
Po zakończeniu wojny Ojciec wydzierżawił piekarnie/piec po
piekarzu Borówce na ul. Rybackiej oraz sklep w rynku, w domu obok
apteki. Najpierw samodzielnie, a od 1948 r. wraz ze swoim szwagrem
Antonim Żurawskim (1916-1993), w tych strasznych dla „prywaciarzy”
czasach, walczył o przetrwanie. Prywatni wtedy nie mieli
ubezpieczenia, prawa do renty, emerytury i byli nękani kontrolami i
karami za, często wymyślone, przestępstwa. W 1950 r. ojciec zaczął odczuwać bóle
żołądka zamknął piekarnie i zatrudnił się w państwowym tzw.
„kombinacie piekarniczym” w Kruszwicy. Umarł po trzech
miesiącach pracy na państwowym (okresie zbyt krótkim, żeby
mieć prawo do renty) na raka żołądka. Miał świadomość, że
zostawia żonę i syna (maiłem wtedy 5 lat) praktycznie bez środków
do życia, chociaż z grubym tzw. „zeszytem” nieściągalnych
długów za wydane po wojnie pieczywo z własnej piekarni.
Kruszwiczanie i mieszkańcy okolicznych wniosek żegnali ojca tłumnie
uczestnicząc w jego pogrzebie.
Opracował syn Czesław Stachowiak, Gdańsk
Bardzo interesujące. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń