niedziela, 22 lipca 2018

Niezwykłe losy obrazu ocalonego przez rodzinę Marii Kilińskiej z Kruszwicy




Historię związaną z obrazem znam z przekazu mamy. Przez wiele lat była ona znana jedynie najbliższym  członkom nadziej rodziny. Dziś po wielu długich latach postanowiłam podzielić się z nią z innymi mieszkańcami Kruszwicy, miłośnikami obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej zamieszczonego w moim kościele parafialnym pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła. 

Helena Kilińska (moja mama) była najmłodsza z rodzeństwa. Miała dwie starsze siostry Zofię i  Kazimierę oraz brata Czesława. Ojciec Stanisław Bugalski był mistrzem stolarskim, a matka Marta krawcową. Rodzina mieszkała na Placu 1-ego Maja nr 5 w kamienicy u p.Krotoszyńskich na drugim piętrze. Na pierwszym zaś z rodzicami i siostrami mieszkał ksiądz Bohdan Krotoszyński.

Wychowana w duchu głębokiej pobożności od najmłodszych lat mama bywała często w położonym tuż obok kościele św. Teresy. Zawsze pełna optymizmu, pogody ducha i chęci służenia innym. Gdy tylko zobaczyła idące ulicą siostry zakonne wiedziała, że jej pomoc przy wymianie wody w wazonach, układaniu kwiatów i wykonywaniu innych drobnych prac porządkowych w świątyni przyda się im na pewno. Z radością witana była zawsze, z wdzięcznością przyjmowane były te drobne gesty życzliwości.

Kiedy wybuchła wojna 1 września 1939 roku moja mama miała 18 lat. Pewnego dnia, krzątając się po kościele usłyszała jak ksiądz Krotoszyński z wielką troską mówi o możliwości bombardowania i zniszczenia świątyni oraz wszystkiego co w niej się znajduje. On sam mógł mieć w domu tylko, to co potrzebne do odprawiania Mszy św. (kielich i paterę). Słysząc to mama bez chwili wahania zadeklarowała chęć pomocy w przechowaniu najważniejszych rzeczy.

I tak monstrancja, kielichy, dzwonki i co najistotniejsze - obraz Matki Boskiej Częstochowskiej pod osłoną nocy zostały przeniesione przez księdza i moją mamę do maleńkiego mieszkanka moich dziadków, o czym nikt poza najbliższymi nie wiedział. Skrzętnie ukryte w szafie, pod stertą ubrań czekały na chwilę, by znów wrócić do kościoła.

Okres ten nie był ani krótki, ani łatwy. Świadomość niebezpieczeństwa które groziło całej rodzinie towarzyszyła im każdego dnia, a już szczególnie podczas kontroli mieszkań przez Niemców. Trzykrotnie w czasie wojny takie były. Dobrze je mama zapamiętała, gdyż były to chwile grozy. Dobrze wiedziała, że znalezienie przez gestapo schowanych rzeczy skutkuje rozstrzelaniem wszystkich członków rodziny. Za każdym razem ksiądz Krotoszyński modlił się w swoim mieszkaniu, za każdym razem nie mógł sobie darować, że zgodził się na tak ryzykowne i narażające ich życie przedsięwzięcie, za każdym razem było przerażająco, a jednak... Szczegółowe przeszukiwania mieszkań sąsiadów miały miejsce podczas każdej rewizji dokonywanej przez niemieckich oprawców, a u nas?

Próg mojej mamy tworzył  jakby "magiczną granicę", której nigdy nie przekroczyli. Pytali tylko, czy jest broń i po stanowczym zaprzeczeniu babci wycofywali się.

"Jedyną moją bronią jest ta oto laska, którą się podpieram" - mówiła po niemiecku, czym zresztą zadziwiała ich. Pytali nawet skąd zna ten język (a uczyła się go w przedwojennej szkole, do której uczęszczała w Bydgoszczy). 

Kiedy przeszukiwane były mieszkania na parterze mama jeszcze bardziej starannie nakrywała przechowywane "skarby" i modliła się do Matki Bożej o opiekę. Podczas  drugiego nalotu Niemców delikatnie odsłoniła spod stert płaszczy kawałek obrazu i odniosła wrażenie, że Matka Boża się do niej uśmiechnęła. Wiedziała już, że nic złego stać się nie może. I tak w istocie było. Sytuacja ta miała miejsce przez cały okres okupacji.

22 maja 1942 roku mama wyjechała do Niemiec do pracy do Bremen-Grohn, Muhlenstr (Lager) Fabrikarbeiteri, Tam trzykrotnie została uratowana od kul. Pierwszy raz, gdy przechodziła przez las, rozwiązało się nagle sznurowało w bucie więc się pochyliła żeby je zawiązać. W tym czasie nad jej głową przeleciał odłamek bomby. Drugi raz -  po wybuchu zapalającej się bomby, przestraszyła się tak bardzo, że bardzo poważnie zachorowała. Zawiadomiono nawet rodzinę, że jej stan jest bardzo poważny. Udało się i tym razem, cudem wyzdrowiała. Trzeci raz - gdy wraz z koleżankami stała przy dużym domu nagle wpadła na pomysł, aby weszły do środka. W chwilę później rozległ się huk i to miejsce, z którego odeszły zamieniło się w wielką wyrwę po bombie.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to zbieg okoliczności, szczęście, które się zdarza. Być może. Moja mama przez całe życie czuła i wiedziała, że swoje ocalenie zawdzięcza opatrzności Matki Bożej.

Mama, gdy wróciła z Niemiec wyszła za mąż za Edmunda Kilińskiego, urodziła czworo dzieci: Jana, Zbigniewa, Halinkę (zmarła jak miała cztery miesiące) i mnie Marię.

Wdową została mając 31 lat, gdy była w ciąży ze mną. Wychowywała nas sama. Zawsze powtarzała, że z pomocą wiary i modlitwy wszystko jest możliwe. Starała się przekazać nam -  swoim dzieciom, głęboką wiarę, wartości i tradycję. Zmarła w wieku  91 lat - 10 czerwca 2012 roku.

Do końca życia mieszkała ze mną. Kiedy obie wiedziałyśmy, że nadchodzi koniec z ufnym, pełnym spokoju spojrzeniem powiedziała: "Nie smuć się, przecież dobrze wiesz, że nie zostawiam cię samą, zostawiam Cię z Nią...".

Obecność obu Matek czuję każdego dnia w swoim sercu, a ilekroć, klękam w kolegiacie przed wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej wiem, że opiekuje się Ona mną tak jak moja mama opiekowała się jej wizerunkiem w trudnych chwilach wojennych, z którego spogląda z miłością na mnie i na każdego, który z ufnością powierza jej wszystkie sprawy swojego życia.

Autor: Maria Kilińska
źródło: www.mojakruszwica.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz